czwartek, 9 czerwca 2016

Captain America: Civil War - nibyrecenzja


Ulubieni bohaterowie Marvela po raz kolejny spotykają się na wielkim ekranie. Choć nie dla wszystkich będzie to przyjemne spotkanie.
Bracia Russo drugą częścią przygód Steva Rogersa zyskali sobie uznanie nie tylko wśród fanów filmowych superbohaterów, również u włodarzy studia. To dzięki temu ponownie siadają za sterami kolejnego filmu z Kapitanem w roli głównej.

Obraz jeszcze przed premierą już wzbudzał duże emocje, nie tylko przez kolejne nowinki castingowe, ale zwłaszcza po ujawnieniu podtytułu trzeciej części. Civil War to duże wydarzenie w komiksowym świecie Marvela, które na zawsze zmieniło obraz tamtego uniwersum. Oczywiście było wiadome, że w kinie twórcy nie mogą sobie pozwolić na konflikt na taką skalę. Po pierwsze nie mają praw do wszystkich postaci, po drugie trzeba było by ze trzech filmów by godnie opowiedzieć komiksową Wojnę Domową. 
Ale bracia Russo mieli plan jak przedstawić to w kinie. Nie jestem pewien czy do końca go wypełnili, ale jest bardzo dobrze... choć zapewne mogło być lepiej.

Po pierwsze film żartobliwie nazywany był Avengers 2,5, bo oprócz Thora i Hulka mamy w nim wszystkich Avengersów i kilka nowych postaci. Przy takiej ich ilości może zastanawiać czy to w ogóle jeszcze o Kapitanie. I tych, którzy się tego obawiali śpieszę uspokoić. To jak najbardziej historia o Rogersie. 
I choć na ekranie przewija się mnóstwo postaci to każdy ma swoje pięć minut, każdy może zabłysnąć i odegrać swoją rolę w prezentowanej historii.
A ta skupia się na tytułowej wojnie, choć jest to określenie na wyrost. Bardziej pasowało by konflikt czy też rozłam. Jego zarzewie przedstawione w filmie jest tak naprawdę kroplą, która przelała czarę. Dość dużą kroplą co prawda, ale jak mogliśmy zobaczyć w poprzednich filmach tarcia w drużynie zdarzały się już wcześniej, a czasami dochodziło do rękoczynów. Nikogo zatem nie dziwi, że Civil War jest kulminacją tego konfliktu. 
Różnica zdań dotyczy nadzoru nad drużyną superbohaterów, co pokrywa się w pewnym stopniu z tym co mogliśmy przeczytać w komiksach. Tam bowiem też zginęli cywile, a przyczyną tego byli osobnicy dysponujący supermocami. Jednak w komiksie każdy kto posiadał nadludzkie zdolności musiał się ujawnić i zarejestrować, co zapewne było również inspiracją twórców Heroes Reborn.
W filmie ONZ ma nadzorować działania Avengersów pozbawiając ich samodzielności. Ukrócenie samowolki forsuje Tony Stark, ale Steve Rogers nie chce być uwiązany na smyczy Narodów Zjednoczonych. Co warto podkreślić obaj mają silne argumenty i obaj bronią swoich racji. W filmie nie mamy powiedziane jednoznacznie kto ma rację i które rozwiązanie jest dobre. Dzięki czemu każdy może wyrobić sobie własne zdanie.

Głównym złym w trzecim obrazie o Kapitanie Ameryce jest Zemo... nie baron jak w komiksach, ale Helmut Zemo. Były wojskowy z Sokovii. Nie można odmówić scenarzystom, że starali się nadać głębię tej postaci i można mu współczuć. To jest postać dość prostolinijna i pozbawiona dylematów moralnych, więc nie do końca się to scenarzystom udało. Ale na plus można policzyć to, że motywacje ma jasne i dąży do realizacji swojego planu bez względu na koszty, choćby po trupach. A tych jest dużo. Ta bezwzględność trochę kontrastuje z obrazem zmęczonego człowieka, który stracił wszystko i właściwie budzi żal, co załamuje obraz jaki kreowano przez resztę filmu. Z jednej strony można to postrzegać jako niekonsekwencję w prowadzeniu postaci, a z drugiej strony jego uczłowieczenie i ukazanie, że postać ta jednak nie jest bezmyślnym psychopatą, który uwziął się na Avengersów. 
Koniec końców cel swój osiągnął. Połowicznie co prawda, bo bohaterowie nie pozabijali się nawzajem, ale jednak Avengersi się rozpadli. Można go nie lubić i nie zgadzać się z jego poglądami, ale jego czyny są uzasadnione i ogólnie choć odarto tą postać z komiksowej otoczki, to w ostatecznym rozrachunku wypada lepiej niż większość łotrów przedstawionych w MCU. Co trzeba przyznać jest pietą achillesową większości produkcji Marvela.



Sam film ogląda się bardzo dobrze. Możemy tu doświadczyć tej samej konwencji thrillera konspiracyjnego, którym można określić CA: Winter Soldier, która zaczyna gdzieś w połowie filmu odczuwać zmęczenie materiału, ale właśnie w tedy bracia Russo zmieniają ton na bardziej lżejszy i bardziej pasujący do tego co widzimy na ekranie, kiedy grupa superbohaterów ze sobą walczy by potem znów wrócić do bardziej poważnego tonu kiedy Kapitan wyrusza w pościg za Zemo.
Co do lżejszych momentów to należy pochwalić wstawki humorystyczne, co prawda w produkcjach Marvela zawsze potrafili je zaimplementować w sposób, który nie kłóci się z obrazem jako całością.
Największymi komediantami w tej odsłonie są Ant-Man i Spider-Man, choć i inni mają swoje momenty.

Jak już wspomniałem o Pająku, to trzeba pochwalić jego postać w odsłonie MCU. Może to trochę za wcześnie, ale jak dla mnie jest to najlepsza kinowa inkarnacja tego bohatera. Parker kradł każdą scenę, a wcielający się w niego Tom Holland wywiązał się ze swojego zadania bardziej niż dobrze i czekam na jego solowy występ. Może wprowadzenie tej postaci nie było idealne, bo Tony jakby królika z kapelusza wyciągnął osobę nastolatka z pajęczymi mocami. Ale nie jest to jakiś duży mankament.
Drugą postacią jaka zadebiutowała jest książę (a potem już król Wakandy) T'Challa. A kiedy przywdziewa kostium Czarnej Pantery to nie mogłem wyjść z podziwu. Chadwick Boseman gra tutaj zupełnie inna postać niż Holland. T'Challa jest spokojny,zdystansowany i oszczędny w słowach i spowija go aura tajemniczości, co nadaje specyficznego wyrazu tej postaci, bo jeszcze takiego bohatera w MCU nie było i jest to pewien powiew świeżości.

Co do gry aktorskiej to nie ma za dużo o czym pisać,bo wszystko widzieliśmy już wcześniej i nikt z obsady niczym nie zaskakuje. Może jedynie warto wspomnieć o Martinie Freemanie, czyli serialowym doktorze Watsonie, który tutaj niestety nie może pokazać na co go stać. Jego rola jest marginalna i nie za bardzo jest jak się wykazać. To samo zresztą można powiedzieć o Franku Grillo, który wciela się w postać Crossbonesa, który pojawia się na początku filmu. I jak szybko się pojawił tak szybko zniknął.  Jest t doskonały przykład zmarnowania potencjału jaki drzemał w jednym z bardziej charakterystycznych wrogów Steve'a Rogersa, który to w komiksowym Civil War odegrał jedną z najważniejszych ról.

Trzecia odsłona Kapitana cieszy oczy. Jest to widowisko na najwyższym poziomie. Nie mam na myśli tylko efektów specjalnych, ale również choreografię walk, ciekawe dynamiczne ujęcia i charakteryzację. Jest to wysoki poziom do którego Marvel nas już przyzwyczaił, a bracia Russo świetnie wykorzystują możliwości jakie daje im budżet. Najbardziej widowiskowe sekwencje, czyli pościg za uciekającym Buckym i walka na lotnisku są zrealizowane bardzo dobrze. Angażują widza budowanym napięciem, a w tym drugim przypadku również serwują świetne wstawki humorystyczne, które świetnie uzupełniają to co się dzieje na ekranie.


Wobec Captain America: Civil War oczekiwania były duże. Niektóre nie zostały spełnione (wspomniany Crossbones), ale inne jak postać Spider-Mana przerosły to czego chciałem się spodziewać.
Film jest bardzo dobry, wciągający z kilkoma zwrotami akcji i jednym bardzo dobrym twistem, którego zupełnie się nie spodziewałem, co oczywiście należy zaliczyć jako duży plus. I choć obraz nie jest pozbawiony pewnych mankamentów to nie przeszkodzi mu to zająć czołowego miejsca wśród produkcji MCU. U mnie jest na podium, choć trudno mi jednoznacznie stwierdzić, że jest tym najlepszym.
Miłośnikom produkcji Marvela polecać nie trzeba, bo i tak będą zachwyceni. Pozostali mogą być lekko zdezorientowani pewnym miksem konwencji, jednak ci co lubią dobrą rozrywkę i filmy sci-fi powinni być usatysfakcjonowani.


Jesteś fanem filmów superhero i superbohaterów to wejdź na:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz