sobota, 5 lipca 2014

Nibyrecenzja: Penny Dreadful



Powieści groszowe

Jak zapewne większość się domyśla tytuł serialu został zaczerpnięty od rodzaju opowieści i historii czasów wiktoriańskich. Najczęściej były to makabryczne, niesamowite lub kryminalne czytadła, które nawet nie aspirowały do bycia ambitnym dziełem, choć i takie się zdarzały.

Lubię wiktoriańskie klimaty i choć serialowi najbliżej do komiksu Moora, niż jakiejkolwiek znanej mi książki, to niestety Ligi Niezwykłych Dżentelmenów nie czytałem. Widziałem natomiast jej ekranizację, która w porównaniu z serialem Showtime wypada dość blado. W obu produkcjach zebrano znane postaci ze znanych opowieści z czasów Roberta Louisa Stevensona czy choćby Oscara Wilde'a. Jest doktor Frankenstein, Dorian Gray, sir Malcolm Murray, który wzorowany był zapewne na Allanie Quatermainie oraz jego czarnoskóry lokaj Sembene. Mamy kowboja z Ameryki, czyli Ethana Chandlera, którego brałem jako serialowy odpowiednik filmowego Toma Saweyera, którego w komiksie Moora nie było, ale postać Hartnetta okazała się kimś zupełnie innym. Jest czarująca i hipnotyzująca Vanessa Ives oraz dama lekkich obyczajów Brona Croft. Niezła zbieranina można by pomyśleć. Ale same składniki nie wystarczą, aby przyrządzić dobrą potrawę trzeba mieć jeszcze przepis jak to wszystko przyrządzić, by nam to smakowało.

UWAGA! W tekście są spoilery!


Sądząc po okładce

Trzeba przyznać, że serial wygląda świetnie. Kostiumy oraz scenografia oddają realia, tworząc niesamowity obraz wiktoriańskiego Londynu od jego głównych arterii i przyjęć arystokratów po jego ciemne zaułki.
Klimat wylewa się hektolitrami, co jest jeszcze potęgowane niezłą muzyką. Zdjęcia czasami zachwycają, ale zazwyczaj jest nieźle.

Mieszane uczucia może budzić kreacja samych potworów i charakteryzacja, zwłaszcza w przypadku statystów do odstrzału, ale nie razi to, żeby miało wpływać na odbiór obrazu jako całości, drobny mankament na który można przymknąć oko. Natomiast dużo lepiej wypada charakteryzacja wampirów i ich przedstawienia, niekiedy ciarki przechodzą.

Jeżeli chodzi o kwestie techniczne to nie ma się za bardzo czego czepiać, no chyba, ze ktoś spodziewał się serialu wybitnego. Mógł się w pewnych kwestiach zawieść, ale podejrzewam, że nie o kwestie formy, a raczej kwestię treści chodzić może.




Dobór aktorów mogę pochwalić z czystym sumieniem. Nie wiem kto się zajmował castingiem, ale wybór Evy Green i Harry'ego Treadaway to strzały w dziesiątkę. Ta pierwsza stworzyła kreację, która przyćmiewała wszystkie inne serialowe postaci i duża w tym zasługa talentu samej aktorki. Świetnie sprawdzała się jako tajemnicza, uwodzicielska dama jak i opętana, bezbronna dziewczyna. Tuż za nią kreacja Viktora Frankensteina, który był drugą postacią na której skupiał się pierwszy sezon. Treadaway wcielając się w postać doktora wzbudza pewne uczucie niepokoju i intryguje. Prawie zawsze kradnie sceny w których się pojawia, no chyba, że w scenie jest Eva.

Pozostali raczej nie mają się czego wstydzić, ale też za dużo nie mieli do pokazania. Timothy Dalton i Josh Hartnett przez cały czas grają w pewien określony sposób i czasami wybijają się ponad przyjętą manierę, nie ma się co czepiać na siłę. Najmniej czasu antenowego dla siebie mieli chyba Billie Piper i Reeve Carney, ale podejrzewam, ze zmieni się to w drugim sezonie. 


Demony, potwory, opętanie i wieczny chłopiec

Tak w skrócie można by opisać fabułę pierwszego sezonu Penny Dreadful.
Pierwszy sezon skupia się tak naprawdę na dwóch wątkach, które można nazwać przewodnimi. Wątek główny, czyli poszukiwania Miny córki sir Malcolma oraz wątek Frankensteina i jego potwora.

W historii porwanej dziewczyny wbrew pozorom na pierwszym planie nie jest jej ojciec, a panna Ives przyjaciółka Miny. Postać ta miała najwięcej czasu antenowego, a piąty odcinek w całości poświęcono na przedstawienie jej przeszłości, co wpływa na jej obecną sytuację i motywację. Przez akie zabiegi wątek główny bardzo powoli posuwa się do przodu, a czasami w ogóle nie jest poruszany. Jednak koniec końców wątek zostaje zamknięty, choć nie do końca jego zakończenie satysfakcjonuje. Zbyt pospiesznie chciano tę historię dopowiedzieć do końca, co niestety negatywnie wpływa na jego ogólny odbiór. Można było się domyśleć jak potoczą się losy Miny Harker. Było do przewidzenia, że w ostateczności ojciec będzie zmuszony zabić swoją córkę. Ale dlaczego moment ten był prawie wyzbyty emocji? Spodziewałbym się bardziej sentymentalnej albo choćby odrobinę bardziej patetycznej sceny. A tu pięć minut i kula w łeb. Po tym jak prowadzono ten wątek oczekiwałem czegoś więcej, ale z drugiej strony przynajmniej mamy zamknięcie historii, która nie była tak atrakcyjna jakbym sobie tego życzył.

O wiele ciekawiej rozwijał się wątek Victora Frankensteina, który już od pierwszych scen elektryzuje swoją osobowością.

Jest naukowcem zafascynowanym śmiercią czy zatarciem granicy między życiem, a śmiercią. Jest samotnikiem, jest inteligentny i diabelnie ambitny. Za wszelką cenę dąży do celu, co zresztą mogliśmy zobaczyć w scenie z panną Croft, której los od pierwszego odcinka był przesądzony.

Zaskakujące okazało się kiedy to co myśleliśmy jest wielkim sukcesem doktora, czyli Proteus zostaje dosłownie rozerwane na strzępy przez jego pierwszego potwora.

Proteusa i pierworodnego "syna" Frankensteina możemy porównać do Kaina i Abla, dwóch braci. Dwóch synów, którzy odwrócili się od siebie.


Historia potwora Frankensteina jest wątkiem pobocznym, ale jest o tyle ciekawa, że przedstawia ciekawą relację między stwórcą, a jego odrzuconym i wzgardzonym dziełem. Ostatecznie jednak Victor Frankenstein, akceptuje swoje działania, bierze za nie odpowiedzialność. Zaczyna dostrzegać, że popełnił błąd. Jego pycha sprawiła, że odrzucił swoje największe osiągnięcie. Jego syn nie chce żyć. I w tedy możemy zauważyć, że coś doktorze uległo zmianie. Relacja stwórca i jego dzieło przeradzają się w relację ojciec - syn. Co ostatecznie doprowadza doktora do realizacji obietnicy jaką na nim wymusił jego "syn".

Vannesa Ives jest postacią tragiczną. Jest silną kobietą, ale bezsilną wobec niesamowitych sił, które zaprosiła do siebie. Mimo, ze wątek Miny zakończono to sama historia Vanessy jeszcze się toczy. Córka sir Malcolma była jedynie pretekstem. Zwabieniem w pułapkę. Postać Evy Green ciągle zmaga się z wewnętrznym demonem - co został przedstawione dość dosadnie - który chce się wydostać na zewnątrz. Po ciężkiej walce wydaje się, że najgorsze już za nią. Jest jednak świadoma, że to nie do końca prawda.


Dorian Grey. Wiecznie młody. Wiecznie nienasycony.

Postać wykreowana przez Oscara Wilde'a jest tutaj jedynie dodatkiem, postacią tła można powiedzieć. Spokojnie mogłoby go nie być w tym sezonie. W scenie łóżkowej z panną Ives mógłby go zastąpić Ethan Chandler, co zresztą na początku nam zasugerowano, ale scenarzyści byli niekonsekwentni i postanowili połączyć Vanessę z Dorianem, a Amerykanina z Broną Croft. Sama w sobie postać Grey'a jest ciekawie przedstawiona i jak na zblazowanego i pewnego siebie dandysa wypada całkiem przekonująco.

Szkoda, ze kosztem Doriana wątek główny miał tak mało czasu antenowego, a jeżeli już musiał się pojawić to jego postać można byłoby wykorzystać bardziej konstruktywnie, choćby w polowaniu na wampiry. Pozostaje mieć nadzieję, że w drugim sezonie potencjał tej postaci zostanie w pełni wykorzystany.

Wracając do wspomnianego wcześniej Ethana Chandlera. Od początku wiązałem go z postacią (czy też postaciami) wykreowanymi przez przywołanego we wstępie Roberta Louisa Stevensona, czyli doktora Jekylla i pana Hyde'a, a nazwisko Chandler uważałem za przybrane, co byłoby całkiem rozsądne kiedy się ucieka z rodzimego kraju. Nie pomyślałem nawet przez chwilę, że jest on wilkołakiem. Z drugiej strony jeżeli były wampiry dlaczego miałoby nie być wilkołaka?
Największą tajemnicą w serialu jest jednak czarnoskóry lokaj sir Malcolma. Nie wiemy o nim praktycznie nic. Scenarzyści podrzucają nam pewne tropy, ale są o jedynie spekulacje. Sama postać nie budzi większych emocji, choć kiedy walczy z wampirami możemy podziwiać jego kunszt w posługiwaniu się dwoma ostrzami. Nie ulega wątpliwości, że jest dobrym wojownikiem. Intrygujące jest czego jeszcze możemy się o nim dowiedzieć...


"Pazury będą rozszarpywały, a kły rozrywały"

Tak można by podsumować finał pierwszego sezonu. Było szybko i krwawo. Zbyt dużo wątków wciśnięto do jednego odcinka, na czym ucierpiał ogólny odbiór. To znaczy nie było źle, ale mogło by być dużo lepiej.
Odnalezienie Miny, choroba i śmierć Brony Croft z rak Frankensteina rozterki egzystencjalne i wyrzucenie z teatru jego potwora, agenci Pinkertona i transformacja Chandlera w wilkołaka czy w końcu odrzucenie i pierwsza łza Doriana Gray'a. Nie można byłoby choćby tych dwóch ostatnich zostawić już na drugi sezon, a dać więcej czasu dla sir Murray'a na jego pożegnanie z córką? Na pewno finał by na tym zyskał.

Penny Dreadful jest serialem dobrym, a miejscami nawet bardzo dobrym. Niestety ze względu na nierówny poziom oraz sposób prowadzenia historii traci możliwość bycia serialem wybitnym. Utrzymany w duchu powieści groszowych jest makabryczny, tajemniczy i zaspokaja pierwotne instynkty. Jest niesamowicie klimatyczny i budzi atmosferę niepokoju. Czasami hipnotyzuje i przyciąga jak magnes jak świetny piaty odcinek, by za chwilę przytłoczyć nagromadzeniem wątków i postaci, które nie zawsze są niezbędne.

Showtime zaserwował nam świetny serial wakacyjny. Jednym z jego zalet jest konwencja, bo mało mamy seriali w klimatach wiktoriańskich i to wyróżnia go na tle innych produkcji. Uwielbiam opowieści osadzone w tamtych czasach i jeżeli to miałoby być głównym kryterium to byłby to świetny serial, bo klimat jest niepowtarzalny. Gdyby tylko cały sezon był jak piąty odcinek byłbym zachwycony, niestety zdarzały się potknięcia i rozwiązania, które nie do końca mnie przekonały.
Kontynuując metaforę ze wstępu. Mieliśmy dobre składniki by przyrządzić z nich wyborne danie. Niestety ono tylko wygląda apetycznie, ale nie syci tak jak byśmy tego chcieli.



Więcej o serialu:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz