wtorek, 12 sierpnia 2014

Nibyrecenzja: Guardians of The Galaxy



Filmowe uniwersum Marvela wzbogaciło się o kolejny tytuł, który wśród wszystkich produkcji mógł budzić największe obawy, bowiem komiks jest mało znany, a podejrzewam, ze przed ogłoszeniem filmu mało kto o nich słyszał na polskim podwórku.
Jednak jak się okazuję, chyba ponad wszelkie oczekiwania produkcja odniosła sukces, a w moim osobistym rankingu zajmuje miejsce w czołówce.
Co jest takiego w Strażnikach Galaktyki, że okazał się takim sukcesem. Nie wiem jak dla innych, ale mam kilka przypuszczeń z którymi chciałbym się podzielić.

Uwaga spoilery!!!


Indiana Jones w kosmosie

Tak najogólniej można określić to czego mozna się spodziewać po tym obrazie. I oczywiście mam na myśli tylko trylogię z Indim z wyłączeniem czwartej części, która niedoścignęła poprzednich części. I to co nie udało się Stevenowi Spielbergowi w czwartej części przygód sławnego archeologa udało się Jamesowi Gunnowi w Guardians of The Galaxy.
Przywołał on ten dawny klimat kina pulpowego jaki mogliśmy smakować w starej trylogii Star WarsGoonies czy przywołanych wcześniej przygód Indiany Jonesa. Ta lekkość opowieści, która jednak nie zniechęca naiwnością i sztampowością, ale potrafi momentalnie wciągnąć widza w przedstawianą fabułę. Charyzmatyczni bohaterowie, których w filmie Gunna nie brakuje, zyskują sympatie widza, a jeżeli nie sympatię to chociaż zainteresowanie. A postaci, które potrafią swoją osobą zaciekawić widza to już jest ogromny plus.
Poczynając od Petera Quilla, który jest połączeniem Hana Solo z Indim, awanturnik żywcem wyjęty ze złotej ery kina lat '80 XX wieku, który sypie żartami jak z rękawa, potrafi przywalić, a koniec końców odkrywa w sobie pokłady heroizmu, ostatecznie zostając bohaterem. 

Tuż za nim szop z wielką giwerą, który nie lubi jak się go nazywa gryzoniem albo futrzakiem. Rocket wraz z Grootem, który jakby to określić - jest żywym drzewem, a w ekipie robi za mięśniaka. A to, że potrafi powiedzieć tylko "I am Groot" wcale nie przeszkadza,a nawet dodaje tej postaci kolorytu. Ten duet kradnie każdą scenę, a ta kiedy Groot rozwala oddział przeciwników w tunelu na statku Ronana po czym odwraca się z wielkim uśmiechem jest jedną z lepszych w całym filmie, a trzeba przyznać, że jest ich bardzo dużo.

Gamora czyli zielone wcielenie pięknej Zoe Saldana'y przyciąga wzrok nie tylko urodą, ale również w scenach walki, które całkiem nieźle zostały dla niej przygotowane. Sama Gamora to też nietuzinkowa postać, bo oprócz tego, że jest bezlitosną zabójczynią wykazuje się w rozmowie z Peterem pewną dziewczęcą naiwnością, na czym traci jej obraz bezwzględnej broni do zabijania, ale sama postać na tym zyskuje.
Kolejną ciekawą postacią jest Drax Niszczyciel, który oprócz tego, że wyżyna w pień popleczników Ronana, niszczy również każdy żart jakim Peter rzuca w jego kierunku. A kiedy ten w końcu jakby zaczyna łapać poczucie humoru Quilla budzi to jeszcze większy komizm.

Na duży plus trzeba policzyć również interakcję między postaciami, pomijając już początkowe docinki i wyzwiska, koniec końców stanowią zgrany zespół. Samo patrzenie jak ta banda ewoluuje w bardziej zgraną drużynę jest nie tylko śmieszne, ale przede wszystkim interesujące.


Footloose w kosmosie

Nie chodzi mi tutaj o tańczących facetów :) Obraz jak na film sci-fi wyróżnia się ścieżką dźwiękową, która wydawałoby się nie będzie pasowała w ogóle, ale reżyserowi nie tylko udało się tak zgrać muzykę i obraz, że się ze sobą nie gryzą... ale niesamowicie dobrze zgrywają.
Złote przeboje z lat '70 i '80 budziły na początku pewne zdziwienie, ale po chwili oszołomienia stwierdziłem, że tupie sobie noga w rytm muzyki, a Awesome Mix, Vol. 1, zapisze się w popkulturze, choćby tak jak Hail Hydra! z Zimowego Żołnierza.
Takie kawałki jak: Hooked On a Feeling, Come and Get Your Love czy Escape (The Pina Colada Song) na pewno będa długo grały w głowie.

Oczywiście muzyka nie została wciśnięta na siłę, ale miała bardzo głębokie zakorzenienie w fabule, więc było to uzasadnione, a nie tylko nostalgia Gunna za dawnymi czasami.

Nawiązanie do tytułu z Kevinem Baconem jest oczywiście nieprzypadkowe, a kto oglądał film ten wie, że jest to również całkiem trafna analogia przedstawiona przez Petera Gamorze, choć została ona potraktowana zbyt dosłownie i wywołuje śmiech.


Ronana wielki foch

Czas na tych złych. A skoro juz o nich mowa to trzeba zacząć od głównego złego, czyli Ronana.
Myślę, że śródtytuł może sugerować o co mi chodzi. Czarny charakter ze Strażników jest porównywany do Malekitha z drugiego Thora. I nie można się z tym nie zgodzić, bo obaj są obrażeni na cały świat, który chcą zniszczyć czy też światy. Obaj są postaciami bardzo płytkimi, jednowymiarowymi. Trudno tutaj doszukiwać się większych motywów niż chęć zniszczenia wszystkiego i wszystkich - bo tak. Wiem, że to na podstawie komiksu, ale można byłoby się pokusić o pogłębienie portretu psychologicznego tej postaci. Ta jednowymiarowość czarnych charakterów jak najbardziej wpisuje się w kanon kina z lat '80, ale tutaj można byłoby sobie nieco darować.
Lee Pace jakoś nie specjalnie miał co pokazać, ale z drugiej strony nie było widać, żeby się też jakoś specjalnie starał i na tle pozostałych wypada dość blado. To już wspomniany wcześniej Malekith, czyli Christopher Eccleston wypada dużo lepiej.

Mieliśmy Thanosa, choć dość krótko,więc nie ma co się za bardzo rozwodzić nad jego występem. Samo jego pojawienie się już wywoływało uśmiech na twarzy... wiadomo o jaki uśmiech chodzi.


Dużo cieplejsze uczucia budzi Amy Pond... to znaczy Nebula, w którą wcieliła się Karen Gillan, która specjalnie do roli ogoliła głowę na łyso. W przeciwieństwie do swojej przyrodniej, zielonej siostry jest zła, do szpiku kości zła, ale przynajmniej zostało to umotywowane. Najpierw chorą lojalnością do swojego ojca, a potem z chęci zemsty za to co jej zrobił przez co sprzymierza się z Ronanem kiedy ten wydaje się mieć przewagę nad Thanosem.
Sama Karen nieźle się spisała w ukazaniu postaci, a wydaje mi się miała postać nawet bardziej wymagającą od koleżanki z planu. Mam nadzieję, że zobaczymy ją jeszcze na ekranie.

Na pochwałę zasługuje również Yondu i wcielający się w niego Michael Rooker, który sam w sobie jest charakterystycznym aktorem i świetnie się sprawdza w roli bandytów i zakapiorów. Nie inaczej jest i w tym przypadku. Yondu został świetnie napisany, a Rooker wydaje się świetnie bawić tą postacią. I mimo tego, że to postać negatywna to bardziej jest to bardziej szary charakter, bo koniec końców nie jest zły do cna i jakoś nie da się go nie lubić.


Światło i magia

Śródtytuł wiadomo do czego nawiązuje, przejdziemy do efektów wizualnych. Nie będę się za bardzo rozpisywał,bo za bardzo nie ma o czym. Gunn znalazł złoty środek między efektami praktycznymi stosowanymi w kinie jakiemu oddaje hołd tym filmem, a współczesnymi możliwościami jakie dają komputery. Kosmici w więzieniu czy w Nowhere byli kreowani zarówno przez charakteryzację jaki i komputery. 
Rocket czy Groot świetnie zostali przedstawieni i zanimowani, a potyczki kosmiczne czy ostateczna bitwa z korpusem Nova były widowiskowe, ale nie był to pokaz fajerwerków, a dobrze przedstawiona batalia. Nie zostało to zrobione dla samej widowiskowości, ale ponieważ było to skutkiem prowadzonej historii. Trudno tutaj doszukiwać się dobrze znanej w dzisiejszym kinie sztuczności i przesady w stosowaniu efektów komputerowych. Reżyser wytyczył sobie pewną granicę i trwał w swoim postanowieniu.

Obraz jako całość niesamowicie przyjemnie się ogląda. Od kosmicznych pejzaży. Poprzez animacje kosmitów czy naszych bohaterów po kosmiczne batalie. Wszystko było na swoim miejscu i okazało się świetną kompozycją. 
Nie można oczekiwać, że w filmie sci-fi nie będzie zapierających dech w piersiach efektów wizualnych, ale one utaj są środkiem, a nie celem samego obrazu.


Świetna zabawa w kosmosie

Pomimo, że film zaczyna się dość smutno to jednak z kina wychodziłem z uśmiechem na twarzy. W filmie oprócz samej muzyki utkwiło kilka scen. Niezłe cameo Nathana Filliona... a każdy zastanawiał się czy wystąpi :) No cóż może nie ciałem, ale na pewno głosem wystąpił. Podobno było też cameo Roba Zombie, ale akurat tego momentu nie wyłapałem.

Sama historia pierwszej świeżości nie jest i mamy tu bardzo eksploatowany schemat od zera do bohatera tyle, że w kosmosie. Ale jak już wspomniałem Quill to taki marvelowski Han Solo i należy to traktować oczywiście jako komplement. Droga jaką nasz bohater pokonuje nie nudzi, a wręcz przeciwnie wciąga i to bardzo, ale pamiętajmy,że nie pokonuje jej samotnie i to w dużym stopniu zasługa jego towarzyszy, że Guardians of The Galaxy to tak dobry film.
I am Groot wypowiadane głosem Vina Diesela nie tylko wzbudzało śmiech, ale również i inne emocje, więc o czymś to świadczy. Teksty Rocketa nie raz powodowały wybuch śmiechu na sali kinowej.

W tym filmie jest wszystko co trzeba: niezła historia, świetnie ukazane postaci, widowiskowość i niesamowity soundtrack. Wszystko to sprawiło jakbym oglądał film z innej epoki. Przypomniałem sobie uczucie jakie towarzyszyło mi kiedy po raz pierwszy oglądałem starą trylogię Gwiezdnych wojen. To chyba najlepsza rekomendacja dla tego filmu.


Więcej o superbohaterach i filmach superhero na stronie:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz